piątek, 5 września 2014

Koniec świata

Wciśnięta między otyłą kobietę z mysimi włosami a dwunastoletnią lub trzynastoletnią dziewczynkę w różowej sukience, stałam wśród innych, rozmieszczonych w równie niewygodnych pozycjach ludzi. Każdy z nich stał nieruchomo, niczym strażnicy trzymający nocną wartę. Nikt nie mrugał, nie odzywał się; za to serca wszystkich zebranych tworzyły nieprzerwaną melodię, stworzoną z tęsknoty i cierpienia.
Bum, bum... Bum, bum.Wsłuchiwałam się w narastającą ciszę. Atmosfera na skwerze przechodziła najśmielsze oczekiwania. Nikt nie potrafił otworzyć z ust, by upomnieć najmłodszych, z jakiegoś powodu dziwnie milczących. Jakby przeczuwały, że właśnie teraz rozstrzyga się ich być albo nie być.

Kiedy zaczęli, tłum ucichł. Nawet uderzenia serc przestały walczyć o rozgłos, tylko pozwoliły słuchać, choć doskonale wiedzieli, że mogą okazać się tym, który nie dotrwa, którego nie wybrano.
Z trudem stanęłam na palcach, by cokolwiek dostrzec.
Na ogromnych ekranach, rozstawionych praktycznie co kilka metrów, pojawił się mężczyzna z niezadowoloną miną. Twarz miał zdobioną zmarszczkami świadczącymi o masie zmartwień, które doszły do jego obowiązków w ciągu kilku ostatnich dni. Mimo grymasu niezadowolenia, oczy mężczyzny były głębokie i miały w sobie coś pozytywnego, coś, co kazało mu zaufać. Przez sekundę wpatrywał się w swoje stopy, jednak zaraz potem przypomniał sobie, że jest na wizji, więc spojrzał w obiektyw kamer.
Nie chciałam dłużej słuchać, a mężczyzna na ekranach nie chciał dłużej wodzić ludzi za nos. Wszyscy zdawali sobie sprawy, że właśnie w tej chwili podpisywał wyrok – wykonywał pracę, którą, jak niektórzy twierdzą, należałoby pozostawić Bogu – o ile ktoś taki w ogóle istnieje. Ja już nie wierzyłam. Gdyby rzeczywiście ktoś taki z jakiegoś powodu kochał rasę ludzką, nie spisałby jej na stracenie.
I zaczął.
Nie słuchałam, całkowicie zagłuszyłam potrzebę dowiedzenia się, kim są wybrańcy. Rozglądałam się dookoła, spanikowana, chcąc odszukać wzrokiem matkę i ojca. Udało się.
Stali kilka metrów ode mnie, wtuleni w siebie niczym dwadzieścia lat wcześniej. To śmieszne, że potrzebowali tak drastycznych wydarzeń, by znów okazać swoją miłość. Ojciec był wyższy, więc pochwycił moje spojrzenie i skinął mi niedostrzegalnie głową. Odwzajemniłam gest, czując na policzkach wilgoć. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, co się dzieje.
Płakałam, Naprawdę płakałam, bo nie chciałam ich zostawiać. Po raz pierwszy poczułam, czym jest tak naprawdę miłość – tak wszechogarniająca, a jednocześnie wyniszczająca.
Nagle lud zamilkł. Mężczyzna z ekranu powtarzał tylko wciąż tą samą liczbę, jakby na coś czekał. Kątem oka dostrzegłam własną karteczkę, teraz zgniecioną przez zamknięcie jej w żelaznym uścisku dłoni. Drżąc, rozwarłam zrogowaciałe dłonie, a to, co widziałam, w ogóle do mnie nie docierało.
1745893”
Rozglądnęłam się dookoła zamglonymi oczyma. Kiedy zauważyłam, że mężczyzna już chciał zrezygnować, wyciągnęłam w górę rękę. Dwunastolatka spoglądnęła na mnie z lękiem, a kobieta z mysimi włosami ciskała we mnie piorunami. Doskonale wiedziałam, iż – tak jak ja – chciała przeżyć.
Mężczyzna z ekranu jakby się rozpogodził, gdy latające nad całym miastem helikoptery dostrzegły jedną uniesioną dłoń – tak wywyższającą się pomiędzy lasem czekających na wyrok, markotnych twarzy.
Spojrzałam w górę, jednak jaskrawe żółte światło mnie oślepiło, więc spuściłam wzrok. Niby machinalnie rzuciłam ostatnie, zagubione spojrzenie ku rodzicom. Na ich twarzach widniała ulga, iż ja dostałam szansę, jednak widziałam też rozczarowanie. Tak jak każdy inny chcieli przeżyć, byś spokojnymi o swój byt.

Poczułam, jak coś szarpnęło mnie za plecy i unosiło powoli w górę. Nie opierałam się, nie chcąc oderwać wzroku od pulchnej twarzy matki i pocieszającego spojrzenia ojca. Pragnęłam z nimi zostać, ale jak każdy wie – nie wszystko jest takie, jakbyśmy chcieli.